Trzask-prask
Trzask-prask. Zzasem wystarczy iskra. pierwsze 7 sekund, w których coś każe nam się uśmiechnąć, by po kolejnej chwili snuć już erotyczne fantazje z tą nowo poznaną osobą. Trzask-prask. Chęć na seks. Jego zapowiedź: dotyk dłoni, dłuższe spojrzenie, otarcie się ciało o ciało, gdy któreś sięgnie po szklankę, płaszcz, zapalniczkę. Trzask-prask. Kobieca dłoń będzie się bawić koniuszkami włosów, rzęsy zatrzepoczą, usta pozostaną lekko rozchylone. Trzask-prask. Uśmiech zakwitnie wśród męskiego zarostu. On przytaknie, potrze z roztargnieniem brodę. będzie jakby bardziej pomocny, ręce trzymając stale blisko. Trzask-prask. Wejdzie w nią językiem. wejdzie w nią penisem. W pierwszych dzikich marzeniach. jej. jego. Jeszcze nie razem i nie na pewno.
M. (jakaś Maria, Marta czy Magdalena) wierzyła kiedyś, że namiętność powinna rozkwitać powoli; że gdy rodzi się w trudzie, to tym cenniejsza jak egzotyczny kwiat. Tylko nadziwić się potem nie mogła, że ta bezcenna roślina, tak marnie się może po czasie prezentować mimo troskliwych wysiłków. Podpytywała. podpatrywała. podsłuchiwała. Raz po raz porzucała, by spróbować posiać nowe nasiona. Może wybredna, może rozpieszczona, a może rozmarzona. O seksie bezwstydnym, o ogrodzie kwiecistym. uprawianym często, regularnie, z ochotą.
Kiedyś krzak do niej przemówił. Chyba czyimiś ustami. że najlepsze rzeczy w życiu przychodzą bez trudu. Jakby gdzieś zaplanowane. Dzieją się same, bo chciane i wyczekiwane. Jest na nie miejsce. a wszechświat sprzyja, bo cóż innego ma do roboty. Podobnie więc z seksem. najlepszy ma zwyczaj wybuchać od razu – zaklęty w rozognionych oczach, pod opuszkami palców podczas pierwszego dotyku. Choć przeczucie eksplozji ma zwyczaj rodzić się najpierw w podbrzuszu. gdy miast ściskać czy ciążyć, coś raczej łaskocze, rozgrzewa, pulsuje. To wtedy. Wtedy warto szeptać do ucha. Wpić usta w usta. Dotknąć pośladków. Przesunąć ręką po kroczu. Zadrapać paznokciami plecy. Zziąć sutki do ust. Zedrzeć bieliznę. Przyprzeć do ściany. Oprzeć o stół. Rzucić na łóżko. Wejść. Nabić się. Oddychać szybko. Krzyczeć. Szczytować.
Trzask-prask. Na szczęście nie tylko raz w życiu. Choć trzeba być uważnym, bo okazje łatwo przeoczyć. lecz kto raz nauczy się patrzeć, ten będzie je widział, a obfitość ogrodu na niego spłynie.
Serwetki
Wszedł do baru i skierował się w stronę krzesła, na którym miał zwyczaj siadać we wtorki i czwartki w obiadowej przerwie. Przy barowej ladzie, jak najbliżej oświetlonej lodówki, za której szybą piętrzyły się kanapki i słodkie babeczki. Sam bar przypominał te z filmów, w których zachrypnięta wiekiem i papierosami kelnerka dolewa kawę do filiżanek. Robi to przez całą dobę i Bóg jeden wie od kiedy. Na stołach leży cerata w kratę, a krzesła i stołki obite są czerwoną eko-skórą, gdzie „eko” oznacza jedynie sztuczną. Taki to był raczej nieudany romans mlecznego baru z restauracyjnym stylem. Jaki pan, taka suka. Właścicielem był tani, brzuchaty kawaler po pięćdziesiątce z marzeniem o amerykańskim śnie. Tylko nie tam, a tutaj.
Wchodzący chłopiec był jednym z wielu, którzy wpadali na byle coś ciepłego i byle na szybko. Wybierał miejsce, kierując się prostą zasadą: jak najbliżej piersi sprzedawczyni. Bo sprzedawczyni była już jak najbardziej polska: z mącznym kolorem skóry i wielkimi cyckami. Czasem wspominała, że planowała kiedyś zostać modelką, ale nie dała rady się przebić. Przynajmniej nie poza świat męskich magazynów, których cena nie przekraczała 3 złotych. Gdyby nie zakochała się nieszczęśliwie i to do tego dwukrotnie, to może by się jakoś udało. Ale bez mężczyzny to ciężko. Także musiała porzucić sny o własnych okładkach na rzecz zarobkowego zajęcia. Przyszła tutaj, rozpięła jeden więcej guzik w koszuli, dostała pracę. I tylko zamierzone „tymczasem” wydłużyło się w lata. Wcięcie w talii zniknęło, skóra nieco zwiotczała, a pierwsze siwe włosy zdradzały wiek. W akcie buntu przefarbowała się w zeszłym miesiącu na szałowy platynowy blond. Ale znała swoje atuty. Ściągała ramiona do tyłu, wypinała cycki, zakładała krótkie spódnice, nie szczędząc głodnym i spragnionym widoków. Wydekoltowana samarytanka jadłodajni. Niech mają – myślała.
Poznawała go od razu, gdy tylko wchodził. Zawsze jakby wystraszony, nieco zmięty. Taki typ studencika o rozbieganym wzroku. Płochy chłopiec jeszcze. Pracował niedaleko w drukarni. Chyba dużo, choć przelewać to się mu nie przelewało. Zawsze miał odliczone drobne. Dokładnie na dwa naleśniki z szynką i serem, czarną kawę oraz półtora złotego napiwku. Bardzo dziękował i lubił zaglądać w biust, co był jak na tacy, gdy wyciągała kanapki z chłodziarki.
Widać było, że chłopak nie chce uronić ani kropli z tej erotyki w potencji. Dwa razy w tygodniu karmił się nie naleśnikami, a własną ekscytacją. Lubił patrzeć na rozchylone usta, gdy mówiła i cycki opięte za małym stanikiem. Ubóstwiał, gdy kołysały się lekko w rytm kroków właścicielki. To wszystko podkładało ogień w jego podbrzuszu. Siadał i od razu czuł własną erekcję. Modelka, kelnerka, dziwka czy święta. Bez różnicy. Gdy czekał na posiłek, wyobrażał sobie nagie ciało tej kobiety. Naturalne i soczyste. Sutki miały pewnie kolor brązowo-różowy, a gdyby po nich przesuwać dłonią, to sterczałyby kusząco. Kiedyś była w krótkiej spódnicy, gdy siedziała niedbale, spod białych majtek wychylało bujne owłosienie. Fantazjował, że po zamknięciu lokalu, sadza ją na ladzie i nurkuje językiem ku cipce, nos zanurzając w kępce włosów. Wdychałby jej zapach. Lizał łechtaczkę zapamiętale. Wpychał po kolei palce w wilgotną sokami dziurkę – jeden, drugi, trzeci. Gdy czwartym wdarłby się do wewnątrza, jęczałaby prosząc o orgazm. A on próbowałby wcisnąć całą dłoń. Wtedy zalałaby go orgazmem. Wilgoć ściekałaby po jego ręce. Do wylizania. Do smakowania. Czasem też wyobrażał sobie te pełne usta zaciśnięte na swoim penisie, przesuwające się ku główce i z powrotem do grubego pożądaniem korzenia. Góra, dół. góra, dół. Szybko i rytmicznie, jak robią to doświadczone kochanki. Może w ramach przerwy wzięłaby jego członka między piersi i ściskała mocno. Na pewno spuściłby się chwilę później, zalewając jej dekolt kleistą spermą. Innym razem wyobrażał sobie, jak daje jej kolejne i kolejne orgazmy na ciasnym zapleczu. Jak napiera palcem na anus i wsuwa się, gdy ten się na niego otwiera. Później wchodzi penisem w ciasny otwór. Ona sapie głośno i błaga by się pospieszył, bo zaraz będzie szczytować. Kakaowe oko w bieli. Podniecające.
Tak właśnie czekał zwykle na te swoje naleśniki. Siedząc. Czasem gryzmoląc bez sensu po białych serwetkach. Z erekcją, której miał dać upust dopiero po jedzeniu, w męskiej toalecie. To tam mógł dotrzeć najdalej z napuchniętym członkiem. Miał nadzieję, że ona może kiedyś dołączy. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przemieni szczeniackie fantazje w prawdziwą ekstazę.
Ona nawet go lubiła. Czasem zamienili słowo lub dwa. Kiedyś opowiedział jej nawet trochę o sobie, że studiuje zaocznie informatykę i chce koniecznie zostać inżynierem. Żeby wreszcie zacząć zarabiać, a nie tylko całymi dniami tkwić w tej pieprzonej drukarni. Mówił też, że tak naprawdę zawsze chciał pisać wiersze, że marzy o własnym tomiku poezji. Odpowiedziała mu: pisz. Tyle mogła tylko doradzić. Przypominał jej o dawnych marzeniach, tych o wielkiej sławie i słowach jej matki, że jest z niej dumna. Zastanawiała się, czy ten podrostek słyszał to od swojej. Coś kiedyś wspominał, że część jego pensji wędruje właśnie do matki – bo przecież to ona zmieniała mu kiedyś pieluchy. Nic nadzwyczajnego, normalna rzecz, że teraz trzeba pomóc. Z takim podejściem powinien to usłyszeć. Jej matka żyła w dostatku za sprawą dobrze wybranego partnera. Tylko trochę pił, rzadko obrażał, nie kazał pracować. Często słyszała więc matczyne napomnienie, że może wreszcie i ona mogłaby coś w życiu osiągnąć, dobrze wyjść za mąż czy coś. Czy coś. No właśnie. Tymczasem pracowała tutaj. Tymczasem.
W każdym razie od tamtej rozmowy o pisaniu, chłopak za każdym razem zostawiał za sobą pogniecione i zaplamione, choć starannie zapisane serwetki. Z rymami, a czasem całymi strofami. Pisał erotyki do posiadaczki najpiękniejszych piersi. Wtulał w nich twarz w jej blade łono, a ona zalewała go ciałem i seksem jak muzyką. Wiedziała, że są o niej. A może po prostu chciała by tak było. W tych wierszach znowu stawała się modelką, źródłem inspiracji, muzą chłopców, którzy lada chwila zmienią się w mężczyzn. Czekała więc na te wtorki i czwartki, by rozprostowywać wieczorami serwetki i uśmiechać się szeroko do siebie.
Przychodził przez dwa lata. Regularnie. Zawsze tak samo: zamawiając, czekając cierpliwie, jedząc, wychodząc. Za sobą zostawiał zapłacony rachunek, napiwek i zapisaną serwetkę. Pewnego dnia powiedział, że wyjeżdża, że tylko jeszcze ten tydzień jest w pracy. Nie skończył studiów. Ponoć za mało zdolny i kiepski z niego inżynier. Choć może zwyczajnie drukarnia wysysała zeń siły i cały talent do rachunków i różniczek. Zdecydował się na emigrację. Jak wielu w jego wieku. Dołączy do kolegi już na miejscu. Jakoś pójdzie. Może w większym świecie karty zostaną inaczej rozdane. Może nawet kiedyś powalczy o marzenia, a nie tylko o sztukowanie materiału, by wiązać nim koniec z końcem. Zaskoczona powiedziała tylko:
–Przyjdź w czwartek. Ten ostatni raz. Naleśniki na koszt firmy. Chcę się pożegnać.
–Dobrze. Jasne. Dziękuję. – odpowiedział tylko, bo i co miał mówić.
Pojawił się. Zjadł. Gdy chciał zapłacić, przytrzymała jego dłoń. Popatrzyła w oczy i pocałowała namiętnie w usta. Zabrakło mu powietrza. Chyba zapomniał oddychać. Oderwała swoje wargi od jego i uśmiechnęła się lekko, podsuwając plik zszytych kartek. przepisane wiersze z serwetek. Pośpiesznie zrobiony tomik. Na stronie tytułowej widniał krótki napis: „Chłopiec przy naleśnikach. Wybór wierszy – pewna kelnerka”. U dołu strony adnotacja zrobiona ręcznie – „Pisz. Całuję. Twoja A.”
–Swój oryginał w serwetkach zatrzymam. Powodzenia w wielkim świecie – zaszczebiotała i zniknęła na zapleczu. Może ze wstydu, że zbierała te serwetki, a może z przypływu wzruszenia, które zaszkliło się jej w oczach. On przerażony bardziej niż świadomy cudu, zabrał kartki, wybiegł. Biegł długo. A potem leciał długo. Samolotem do obcego kraju. I żył wcale nie krócej. Szczęśliwie.
Rajska Ewa
Było gorąco. Dzień nieznośnie upalny. Taki, w którym amatorzy słońca po niespełna godzinie szukają wytchnienia w klimatyzowanych sklepach. Wchodzą po butelkę napoju i stoją przy lodówkach tak długo, aż zmarzną im dłonie. W taki dzień pot skrapla się na skórze tak, że ta cała błyszczy. Temperatura odbiera rozum, a w ludziach budzi się więcej zwierzęcych instynktów. Nie inaczej było z nią. Rajska Ewa. Rozebrana, bo w pustym mieszkaniu ukryta przed niechcianym wzrokiem. Może i ktoś mógłby ją nawet zobaczyć. Może z okien wysokiego wieżowca naprzeciw. Ale jej przecież wolno. Pramatce, pierwszej kochanicy, samym w sobie seksie. Niezawinionym, bezgrzesznym. Przynajmniej do czasu paskudnej historii z jabłkiem. Choć ta tylko wzmocniła jej powołanie – wodzić na pokuszenie. A to, co zakazane, smakuje większą rozkoszą.
Prócz bywania we własnym Edenie, Ewa miała pracę, pasję, kochanka. Całe to codzienne, regularne życie, w którym trzeba dopilnować wszystkiego. O seks dbała zawsze najbardziej.
Akurat przypadał jej wolny dzień. Zaplanowany od porannej kawy aż po wieczorne pływanie. Z malowaniem pomiędzy – dwie akwarele na wystawę za tydzień. Choć upał nieznośnie dawał się we znaki, rozleniwiając. Spowalniając. Wygłuszając ambicje. Mimo to walczyła. Idąc w stronę sztalug, rzuciła tylko okiem na lustro. Znieruchomiała. Jej przelotne spojrzenie zostało pochwycone przez intrygującą, błyszczącą, nagą kobietę. Niepokojące. Podniecające. Pierwszy raz poczuła pożądanie na widok samej siebie. Erotyczny narcyzm. Wpatrzona w swoje odbicie, czuła, jak jej cipka zaczyna miarowo pulsować. Mocno i mocniej. Domagając się więcej uwagi, a może nawet dotyku. Poczuła wilgoć. Zastanawiała się, czy za chwilę ją zobaczy u tamtej- już jako soki wypływające z ogolonej szparki, lejące się stróżką po udzie. To byłby widok…zapragnęła go. Chciała zobaczyć swój śluz zachęty. Otwarte wargi jak zaproszenie. Skurcze orgazmu. Chciała oglądać siebie, z bliska, we wszystkich tych stadiach rozkoszy. Jak sztukę.
Przesunęła kozetkę z kąta tak, by było dobrze widać. W lustrze jak na ekranie. Narzuciła jeszcze czerwone, atłasowe prześcieradło. Przygotowała wibrator oraz kupiony miesiąc wcześniej dopochwowy wziernik. Jeszcze nieużywany, bo czekał na noc z jej kochankiem. Taką, gdy będą się bawić w doktora. Jeszcze nie było okazji. Okazja jednak nadeszła. Metalowe narzędzie miało być dla niej tego dnia jak pędzel dla malarki. Niezbędny, by przekazać emocje, stworzyć chciane obrazy.
Usiadła z rochylonymi szeroko udami. Muszelka, kotka, broszka, pipka. Tak inni nazywali jej cipkę. Była gładka. Dzień wcześniej wydepilowana. Na zewnątrz jaśniejsza, ciemniejąca ku wnętrzu. Gdy łecztaczka jeszcze różowa, to wargi purpurowe. Rozchyliła dłońmi płatki, otwierając się jak egzotyczy kwiat. Dla lepszego widoku. Większego podniecenia.
Patrzyła, jak się ślini. Cieknie zwyczajnie na myśl o masturbacji. Dotknęła się. Tylko koralik. Do zabawy, dla zabawy. Niech twardniejsze, sztywnieje, puchnie, bo chciało jej się tego dnia jęczeć. Nie doprowadziła się od razu na szczyt. Choć dziwka w lustrze najwyraźniej właśnie tego chciała. Oblizując lubieżnie usta i wypychając biodra ku górze. Ewa miała jednak inne plany. Była artystką przy pracy. Wsunęła w siebie wziernik. Powoli. Delikatnie. Jeszcze złożony metalem ku sobie, nierozwarty. Przyjemna pieszczota chłodnego instrumentu. Gdy wszedł cały, stalowe pokrętło zapraszało do dalszej eksploracji. Przekręciła je, a szczypce poczęły rozchylać jej wnętrze. Jęknęła. Nie z bólu. Mogła zobaczyć się głębiej. Kręciła więc dalej. Widząc, jak otwiera się brama jej pizdy. Wulgarnie. Dla wszystkich i dla wszystkiego, co tylko zdoła się w nią wcisnąć. Nie mogła oderwać wzroku od tego pierwszy raz oświetlonego słońcem tunelu. Błyszcząco-pulsującej różowości skrytego kawałka ciała. Gdyby jej pochwa mogła mówić, krzyczałaby „rżnij mnie, no zerżnij mnie wreszcie, zatkaj, wypełnij, pkryj, od tego jestem”. Tak właśnie wyglądała. Pierwotna kusicielka.
Ewa wzięła cienki wibrator. Mogła włożyć go w siebie, zupełnie nie czując. Pozostawiając rozwibrowane urządzenie w pustej przestrzeni rozciągniętej cipki. Ale wibrator jest po to, by go poczuć. Docisnęła więc sztucznego penisa do górnej ścianki pochwy. Drżenie przeszyło ją całą. Ciałem wstrząsnął dreszcz. „Ojej” – wymamrotała do siebie. Nie mogła stale patrzeć, bo oczy same jej się przymykały. Jak kotce, kocicy, ostrej suce. Nie chciała dochodzić, ale nie mogła się powstrzymać. Po mniej niż minucie poczuła znane napięcie i jego zwolnienie w rytmicznych skurczach. Znowu uważnie patrzyła. Jak szparka zamyka się i rozwiera, mimo wsadzonego w nią metalu. Pluje śliną jak oszalała. Wyrzucając jej więcej za każdym razem. Ekstaza. Raj. Zapomniany Eden.
Usłyszała klucz w zamku. Prócz niej miał go tylko jej kochanek. Jak Adam, pierwszy mężczyzna z dostępem do raju. Odruchowo chciała się zakryć, schować, zawstydzić, zetrzeć rumieniec rozkoszy z policzków. Została jednak. W takiej właśnie pozie. Z szeroko rozstawionymi nogami. Pryskając resztkami spermy, z rozwartą na ościerz świątynią. Przed lustrem. Niech zobaczy i skosztuje… z drzewa mądrości.
Schreibe einen Kommentar